Jesienią mój dziadek lubił przychodzić po mnie pod koniec ostatniej lekcji. W ciemnożółtym płaszczu i czarnym berecie na głowie. Na jego wysokich i chudych ramionach wisiała niebieska torba. Mówiliśmy na nią plava* torba i wszyscy w rodzinie wiedzieli, że chodzi o torbę dziadka. Stał zawsze dumnie wyprostowany pod cyprysem rosnącym za szkolnym murem i czekał, aż wyjdę. Dzwonek, szósta po południu. Dzień jeszcze długi. Biegnę wraz z innymi dziećmi i szukam jego uśmiechu. Od razu, gdy mnie zauważał, rozkładał szeroko ręce i witał ciepło i czule wołając: diko moja*, čedo moje* lub jabuko moja*. Obejmował mocno i podnosił w górę. Wszyscy patrzyli na nas. Byłam dumna i szczęśliwa. To był mój dziadek, mój wielki i wieczny dziadek. Brał mnie za rękę i tak wyruszaliśmy na wycieczkę do winnicy przed zbliżającym się winobraniem. Dziadek był najmądrzejszym i najcieplejszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek znałam. Zawsze, gdy mi o czymś opowiadał, na jego twarzy rodził się uśmiech. To były wzruszające i majestatyczne opowieści, nasycone wiedzą o dawnych czasach i pełne osobistych wspomnień. Nawet wtedy, gdy przechodziliśmy obok cerkwi św. Mikołaja i cmentarza, nie bałam się, że zmarli mogą wstać z grobu, by mnie straszyć. Chociaż i tak nigdy nie trzęsłam się ze strachu, bo w moich wyobrażeniach były to sympatyczne dusze w czerwonych dalmatyńskich czapkach. Nie wiem akurat, dlaczego w czerwonych? Może, dlatego, że wtedy był to bardzo popularny kolor, albo, dlatego, że dziadek Sako, który w tym czasie zmarł, chodził w czerwonej dalmatyńskiej czapce?
W drodze spotykaliśmy mnóstwo wieśniaków, którzy pracowali w ogródkach albo gonili stada kóz lub owiec do krasu. Witali nas serdecznie, pytając dziadka o wnuczkę. Byłam szczęśliwa i zawstydzona, gdyż odpowiedź dziadka zawsze brzmiała jednakowo: A to moja mezimica!* Dziadek przez całą drogę opowiadał mi o swojej młodości, dawnych obyczajach i życiu. Jego opowieści mogłam słuchać bez końca. Często zadawałam mu pytania, choć odpowiedzi mogłam sama wydobyć spośród słów lśniących jak najcieplejsze słońce dalmatyńskiej jesieni. Często w swoich opowieściach powracał do czasów II wojny światowej. Był dzieckiem bez ojca, który zmarł, gdy dziadek miał trzy lata. Umarł w miejskim szpitalu. Potem go pochowano na szpitalnym cmentarzu. Niestety, jego grób nie był zaznaczony. Dziadek przez całe swoje życie cierpiał z tego powodu. Ukrywał ten ból przede mną. Często, gdy zachodziłam do jego domu, chyłkiem otwierałam drzwi od kuchni i patrzyłam na smutnego dziadka, który już wtedy trzymał rękę na sercu. W dzieciństwie mieszkał z siostrą i matką w starej kamieniczce, z której wyprowadził się dopiero po ślubie. Trzymali w niej potem kozy. Podczas II wojny światowej, prababcia za wszelką cenę starała się uchronić dziadka przed mobilizacją do włoskiej armii. Miał wtedy szesnaście lat. Od dnia, gdy włoska armia ogłosiła mobilizację takich młodych chłopców, jak on, babcia zaczęła owijać mu czoło białą chustką, tłumacząc żołnierzom, że jej syn jest chory. Dziadek zawsze mówił, że armia włoska nie była zła, strzelała tylko wtedy, gdy to było konieczne. Włoscy żołnierze, współczując choremu chłopcu, przynieśli słodycze i lekarstwa. Prababcia szczęśliwa, że nie zabiorą na front jej jedynego syna, poczęstowała ich jajkami i rakiją.
O godzinie dziewiętnastej dochodziliśmy do winnicy pełnej dojrzałych, słodkich winogron, fig i brzoskwiń. Rosły tam również krzewy pigwy. Zbieraliśmy owoce do plavej torby, dziadek przy okazji sprawdzał winogrona, odliczając dni do winobrania. Winnica, która należała do dziadka, miała swoją duszę. Inną niż pozostałe. Do niej zawsze lubiłam wracać, ale tylko z dziadkiem. Dziś już jej tam nie ma, mojego dziadka również. Jest tylko pleniący się chwast i pustka w duszy. I strach przed nowymi zbieraczami winogron… Może kiedyś zasadzę tam swoją winnicę, ale ona nigdy nie będzie tak piękna i wesoła, jak ta ze wspomnień.
Często, gdy wracałam ze szkoły, zrzucałam plecak i biegłam do dziadka. Najczęściej zastawałam go na podwórku goniącego stado kóz do krasu. Nie mogłam się doczekać, kiedy będziemy tam, ja i dziadek. Gdy tam docieraliśmy, siadaliśmy na dużej skale, by mieć kozy na widoku. Obserwując je, często dochodziłam do wniosku, że kozy są większymi filozofami niż owce. Wspinają się po skałach i po karłowatych drzewach wytrwale i ze spokojem, by osiągnąć cel swego życia, którym, jak mi się wtedy zdawało, było zdobywanie pożywienia. Ta wspinaczka, czasem kończyła się raną lub nawet wpadnięciem do głębokiej dziury, była jednak dla nich wyzwaniem. A owce, to tylko leniwe zwierzęta, które skubią sobie trawę na łące i to im wystarcza do szczęścia i zaspokaja wszelkie potrzeby. Pasą się lub leżą nie szukając większych wyzwań. Gdy już tak przez jakiś czas siedzieliśmy, dziadek wyciągał fujarkę. Jego muzyka unosiła mnie wprost w zachodzące słońce. Jesienne zachody są dla mnie wciąż najpiękniejsze, budzą wspomnienia, tęsknotę i w specyficzny sposób działają na zmysły. Docierały do mnie melodie innych pasterzy, ale nie wzbudzały tylu emocji, co fujarka dziadka. Zawsze prosiłam dziadka, żeby grał głośniej, by cały kras należał do nas… Przy okazji zbieraliśmy owoce dzikiej róży, które dodawaliśmy zimą do herbaty. Popijaliśmy nią ogromne kanapki robione przez dziadka. Ledwo mogłam je przegryźć, ale to mi nie przeszkadzało, jadłam je ze smakiem, bo były robione przez niego.
Zimą dziadkowie zawsze mieli w piwnicy zapas zmielonej kaszy kukurydzianej i kwaśną śmietanę. Przychodziłam do nich z kuzynostwem na śniadanie. Dziadek gotował kaszę, a babcia robiła sos ze śmietany. Jedliśmy wszyscy z jednego garnka, przegryzając cebulą. Po śniadaniu, w niedzielę, oglądaliśmy filmy partyzanckie. Było nas chyba z piętnaścioro. Nie mieściliśmy się na wersalce i krzesłach, dlatego ja zajmowałam najlepsze miejsce pod słońcem - na kolanach dziadka. Zawsze też najdłużej zostawałam. Oglądałam z dziadkiem programy dokumentalne związane z życiem towarzysza Tito. Często to były retrospektywy. Dziadek z babcią mieli na ścianie jego portret, chociaż to dziadek właśnie był pierwszą osobą, z którą chodziłam do cerkwi. To on nauczył mnie pacierzy. Z ojcem byłam pierwszy raz w cerkwi dopiero dziesięć lat temu. Był zdziwiony, że klękam przed ołtarzem i całuję „podłogę”, bo on, były titowiec, nigdy nie klęka.
Lubiłam Wigilię u dziadka. W starej kamieniczce, gdzie dziadek wędził pršuty*, palił wigilijne drzewo, które po świętach zanosił do winnicy, by winogrona dobrze rodziły jesienią. Kiedyś dziadek w wigilię budował kamienne ogrodzenie, kilkaset metrów od domu. Przed kolacją wigilijną, babcia wysłała mnie po niego. Pobiegłam i powiedziałam, żeby przyszedł na kolację, ale dopiero wtedy, jak zbudujemy mur. Podnosiłam małe kamyki i budowaliśmy ten mur razem. Dziadek wspominał o tym do końca swojego życia. Boże Narodzenie u dziadka, było obchodzone bardziej uroczyście niż w domu. Dziadek zawsze sprzeciwiał się, gdy ojciec wyciągał mnie z cerkwi, a byłam pod jego opieką. Czasem ojciec był na tyle uparty, że musiałam opuścić cerkiew przed północą, co zawsze kończyło się strasznym płaczem. Po nabożeństwie pop rzucał, bowiem dzieciom cukierki, migdały i orzechy. Nawet, gdy nie zdążyłam nic zebrać, dziadek następnego dnia miał dla mnie pełne kieszenie słodyczy.
Często, gdy nie padał śnieg, chodziliśmy z dziadkiem nad wysuszoną rzekę Gudućę i tam paśliśmy stado. Nad rzeką rósł dębowy las, z którego spadało mnóstwo żołędzi. Siedzieliśmy i paliliśmy ognisko, czekając aż kozy pozbierają opadłe żołędzie. Przy okazji, piekliśmy wędzone flaki ze świń i đevenice*. W małych blaszanych garnuszkach gotowaliśmy herbatę z dzikiej róży. Z dziadkiem wszystko było sto razy smaczniejsze niż zazwyczaj. Czasem zrywał się silny wiatr. Chowaliśmy się wtedy do koryta wyschniętej rzeki za skałą i grzaliśmy się przy ognisku, rozkoszując się smakiem produktów zabranych z domu dziadka. Wieczorem, po powrocie, zamykaliśmy stado do stodoły i szliśmy do babci na kolację. Po kolacji oglądałam z dziadkiem wiadomości i usypiałam na wersalce koło babci. Dziadek zawsze przykrywał mnie swoim ciemnożółtym płaszczem, bo wiedział, że lubię leżeć pod nim i lubię jego zapach. Płaszcz pachniał szałwią, jaśminem i krasem. Uwielbiałam ten pasterski zapach płaszcza. Budziłam się koło czwartej rano, wstawałam i biegłam do łóżka dziadków. Babcia szykowała śniadanie, a ja słuchałam kolejnej opowieści dziadka, znał zdawałoby się wprost niezliczoną ich ilość. Potem wstawaliśmy, jedliśmy śniadanie i goniliśmy stado nad rzekę. Koło dwunastej wracaliśmy, bo musiałam iść do szkoły. Dobrze, że wtedy nie musiałam się dużo uczyć, gdyż już, jako czteroletnia dziewczynka zapoznałam się z podręcznikami mojej starszej siostry. Czasem u stryja, do którego przychodził dyrektor szkoły podstawowej, komunista, czytałam w gazetach ogłoszenia o kolejnych zebraniach partyjnych w mieście Šibenik lub w Splicie. Nie lubiłam komunizmu, choć Titę tak, bo jego portret wisiał w kuchni dziadków. Pamiętam, że gdy mój ojciec wracał z zebrań partyjnych, to zawsze strasznie bolała mnie głowa i uciekałam do dziadka. Patrząc na ojca wypełniającego zeszyt z zebrania, widziałam obłoki otaczającej go nudy. Ogromnej i strasznej nudy. Nie lubiłam, gdy tak fachowo, jak prawdziwy komunista opowiadał o tym, co postanowili na zebraniu. Mimo to, czasem oglądałam transmisje z parlamentu w Belgradzie, by móc opowiedzieć dyrektorowi szkoły, co rząd postanowił. Lubiłam się wtedy bawić z kuzynem w wiadomości. Stałam w oknie, które było telewizorem i przekazywałam wiadomości z parlamentu, a kuzyn był moją publicznością. Nie lubił tej gry, ale i tak go zmuszałam, żeby mnie słuchał i podziwiał. Oczywiście, w wiadomości bawiliśmy się u dziadków. Mieliśmy wtedy ulubionych polityków, oczywiście tych samych, co dziadek. Byli to Milka Planinc i drugi polityk, którego wtedy nazywaliśmy Špiro Mijo. Nie pamiętam już jego prawdziwego imienia, chociaż być może to jest jego imię i nazwisko.
Z początkiem lutego, gdy w Dalmacji zaczynają kwitnąć pierwsze fiołki, dziadek pomagał mi je zrywać. Chodziliśmy do krasu, by zrobić bukiet dla mojej ulubionej pani bibliotekarki, do której przychodziłam prawie codziennie po książki. Najlepiej czytało mi się u dziadka. Często czytałam dziadkowi, gdyż był on, w pewnym stopniu analfabetą. Troszeczkę się nauczył pisać po wojnie, gdy służył w wojsku, ale i tak mieszał cyrylicę z alfabetem łacińskim. Naszymi ulubionymi lekturami były wtedy książki chorwackiego pisarza Maty Lovraka „Družba Pere Kvržice , serbskiego Branka Ćopicia „Orlovi rano lete” i chorwackiej pisarki Ivany Brlić-Mažuranić „Čudnovate zgode Šegrta Hlapića”. Na podstawie dwóch pierwszych były nakręcone filmy, które z dziecięcą naiwnością oglądaliśmy obok wszechobecnych wtedy na ekranach dziejów walk partyzanckich. Pamiętam jak spędziłam całe dnie u dziadka, by go nauczyć odróżnić cyrylicy od łacinki:
- Dziadku, ale to jest łacińskie B, a nie cyrylickie V!
- To jest łacińskie V, a nie B. - odpowiedział zamieszany.
- Dziadku, ale teraz uczymy się łacinki!
- Nie, cyrylicy! - odpowiedział tym bardziej zamieszany.
- Dziadku nie bądź uparty. Kup sobie plecaczek, to jutro pójdziemy do mojej nauczycielki,
to cię nauczy!
- Nie! Ty jesteś moją nauczycielką!
Długo się zastanawiałam w życiu, jak można być czyjąś nauczycielką mając sześć albo siedem lat, przecież moja nauczycielka miała wtedy koło czterdziestki.
Wakacje zawsze były dla nas iskrami słonecznymi, świecącymi beztroską swobodą. Wtedy mogliśmy cały dzień spędzać razem, jak nie w krasie, to na polu lub w domu. Pamiętam wakacje 1985 roku, gdy wróciłam z mamą i siostrą z Polski. Co wieczór siedziałam z dziadkiem i babcią przed ich domem pod orzechem włoskim. Babcia recytowała pieśni o Marku Królewiczu. W jej oczach budziły się wtedy iskry, które nazywałam zdradliwymi. Najwidoczniej słowa te budziły w babci jakieś sentymentalne wspomnienia, a ja byłam zła, że w ten sposób zdradza dziadka. Czy babcia myślała wtedy o legendarnym Królewiczu Marku czy o kimś innym? Dziadek zaś opowiadał o rusałkach, jak go nosiły z łóżka na pola rozciągające się pod pięknym gwieździstym niebem. Dotykał ich jedwabistych, sięgających do ziemi włosów. Uśmiechał się, jak zwykle, gdy opowiadał, a ja byłam szczęśliwa, że dziadek też może coś pięknego wspominać, zdradzając babcię tylko w myślach, bo w rzeczywistości bardzo ją kochał. Cieszyła mnie ta drobna zemsta, chociaż oni robili to chyba nieświadomie. Lubiłam, gdy babcia zaczynała śpiewać ludowe piosenki, a dziadek wtedy od razu z kuchni przynosił wrzecionka do robienia wełny. Miałam swoje. Było dużo mniejsze niż babci, ale było zrobione przez dziadka, tak jak wszystkie zabawki, które mi robił z drewna i kory jesionu. Uwielbiałam grać na trąbce z kory. Długo nie mogłam się nauczyć trąbić, ale jak mnie dziadek tego nauczył, a także gwizdać na gwizdku z gałązki, to wszystkich uszy bolały. A dziadka nigdy, pomimo tego, że słuch miał dobry.
Nasza miłość zawsze miała swoją drogę. Niestety, droga, po której szłam razem z dziadkiem jest już urwana. Ale spotkamy się na pewno, chociaż świeczka, którą palę w cerkwi dla dziadka, nie może jeszcze przezwyciężyć demonów. Gdzieś istnieje to czarne miejsce, przez które dusza dziadka nie może się przebić, a Bóg jest zbyt słaby, by mu pomóc. Jednak wierzę, że dusza mojego dziadka jest w raju, gdzie tak jak za życia, pilnuje stada kóz i gra na fujarce, a ja zapalam świeczkę, by jej blask, pokonując ciemność, dotarł tam, gdzie złota melodia odgania wszelkie zło.
*plava torba- niebieska torba
*diko moja- moja chlubo
*čedo moje-dziecko moje (hipokorystyka)
*A to moja mezimica! – A to moja ulubienica!
*pršut- wędzona domowa wędlina z wieprzowiny
*đevenice- domowa kiełbasa z wieprzowiny