PRZENIKNĄĆ BŁĘKIT
(O książce poetyckiej Władysławy Szproch „Po tej stronie błękitu”)


Nie wiem, jakimi kryteriami kieruje się Natura przy obdzielaniu ludzi zdolnościami, łatwo jednak zauważyć, że jednych nimi obsypuje a innych pomija. A może ci poszkodowani po prostu nie potrafili ich w sobie odnaleźć i rozwinąć? Wszak to, co dane, to jedynie ziarno, które na nieuprawianym polu nie ma szans nawet wykiełkować. A jeśli mu się to przypadkiem uda i tak  prędzej czy później zginie.  Ile więc wysiłku trzeba, by tak jak Władysława Szproch, stać się poetą, satyrykiem, krytykiem literackim, malarzem, rzeźbiarzem, animatorem życia kulturalnego, pełnić funkcję wiceprezesa ZLP O/Kielce i Stowarzyszenia Artystów Plastyków Świętokrzyskich? Ile talentu i pracy wymaga napisanie i wydanie szesnastu książek? Co trzeba zrobić, aby zasłużyć na Brązowy i Srebrny Krzyż Zasługi, odznakę Zasłużony Działacz Kultury, statuetkę Nike Świętokrzyska, Brązowy Medal: Gloria Artis oraz Świętokrzyską Nagrodę Kultury? I osiągnąć to na przekór wykształceniu. Po uzyskaniu w Politechnice Świętokrzyskiej tytułu inżyniera elektrotechnika poetka ta pracowała bowiem m.in. w „Elektromontażu” oraz w Przedsiębiorstwie Budownictwa Kolejowego w Kielcach. Potem stała się nauczycielem. Jak godziła to z pasją tworzenia? Wszak trzeba było jeszcze być mamą, wychować i wypuścić w świat córkę, co jest zajęciem nie mniej czasochłonnym jak praca i tworzenie.

Jak się okazuje, wszystko udało się jej pogodzić. Po przejściu na emeryturę już bez codziennego zabiegania przygląda się sobie i światu gromadząc doznania, które po zanurzeniu w błękitach jej wyobraźni wypływają na światło dzienne w formie piękna zaklętego w słowo, rysunek, obraz albo rzeźbę.  Najnowszy jej tomik Po tej stronie błękitu jest tego doskonałym przykładem. Spróbujmy więc przeniknąć ten błękit, choć nie jest to zadanie łatwe, bo jak zgłębić tajemnicę  psychiki, dać się porwać cudzym myślom i wyobraźni skoro własna jest niewiadomą?  Tym bardziej jeśli ma się do czynienia z kimś, kto w wierszu Anty-symbioza wyznaje „Oto ja/ W jednym ciele/ Przyjaciel i wróg/ Czart i anioł/ Pokój i wojna/ Początek i koniec …. /Współcześnie – średniowieczny/ Żart albo chichot losu/ Żywy stygmat/ Wczorajszego/ Wiersza”. Jak widać poetka ma świadomość swej skomplikowanej natury, nie przytłacza jej to jednak lecz stara się wydobyć z siebie to, co najlepsze i przetworzyć w dzieło. Twórczość jest bowiem dla niej sposobem na życie; pozwala powiązać świat wewnętrznych przeżyć z tym, co ją otacza, znaleźć oparcie we wspomnieniach, dać wyraz tęsknocie i miłości, zbliżyć się do przyjaciół i Boga.   Bo chociaż „kurczy się Czas/ W niebiesko-szarą nieuchronność” ((Nie)zapominajki), a „Po zgliszczach rodzinnego domu/ Polny konik skacze” (Zmierzch), ona ma swój świat, który co prawda „nie ma okien/ Wystarczy mu erem wnętrza” (Czasoprzestrzenie), ale dzięki temu, jak wyznaje w wierszu Natchnienie  zbliża się „do słów/ jak tkaczka do krosna” wiedziona pragnieniem, że „Może dziś jutro pojutrze/ W jakiejś szczelinie mroku/ Lub słonecznym rozbłysku chwili/ Wyfruną mi z dłoni jak literoptaki”. I choć kolejne lata umykają „za zakręty pamięci”, dzieciństwo nie ulega zapomnieniu. Jest skarbem tkwiącym w zakamarkach jaźni lśniącym niezatartym blaskiem poczucia bezpieczeństwa, ciepła rodzinnego domu i urokami odkrywanego świata, gdy „gwiazdy się huśtały/ Na gałązkach drzew/ Świetliki baraszkowały/ Za czteroszybem okna/ Pod ławką błyszczał/ Neon próchna na opał/ A żaby w sadzawce przekrzykiwały cykady” (Świetliki). Dzieciństwo jest fundamentem, punktem odniesienia dla tego, co przynosi życie, momentem kształtowania się osobowości, nabywania wiedzy, zdobywania doświadczeń, stopniowego odrywania się od domu i wkraczania w świat, nic dziwnego więc, że powraca w snach i poezji. Nie na darmo mottem do tego rozdziału są słowa duńskiego filozofa, a zarazem poety i teologa, Sorena Kierkegaarda „Człowiek jest syntezą nieskończoności i skończoności, doczesności, wolności i konieczności, jednym słowem syntezą”. Poetka  łączy więc obrazy miejsc i osób w całość, którą chce zachować, by nie zakłócić nieskończonego ciągu przekazywania innym tego, co otrzymała i przeżyła. Czym bowiem bylibyśmy bez pamięci o naszych matkach, ojcach i dziadach, bez tradycji, wiary i doświadczeń poprzednich pokoleń? Chociaż jej świat to jedynie „Drżąca kropelka chwili/ Na listeczku czasu” trzeba zrobić wszystko, by ją zachować, bez niej nie powstałoby bowiem  jezioro, morze ani ocean. I chociaż życie jest pełne absurdów, polega bowiem głównie na oczekiwaniu na nieprzewidywalną i przez to często budzącą grozę przyszłość, to czekać warto, bo jest ona wszystkim, co człowiek może otrzymać. Tymczasem codzienność przynosi poetce pobyt w sanatorium i tęsknotę za córką. Poezja staje się więc dodatkową terapią. Szum morza, nadbiegające do stóp fale sprzyjają zamyśleniom. W tej atmosferze nietrudno o przepiękną modlitwę płynącą z duszy osamotnionej matki „Roziskrzona słońcem taflo/ ponieś mój serdeczny szept/ Pod londyński próg/ / Tam bije Big Ben/ Skrzyżowanego ze mną/ Serca”.  Przygląda się sobie, morzu i ludziom. Nie umknął więc jej uwadze fakt, że wiele pań przyjechało tu nie tylko po to, by wyleczyć ciało. Bo „Kuracjuszka/ Turnusowa dama/ Przewożąca szafę złudzeń/ W neseserze pękatej/ Nadziei” (Spryt mewy) jest tutaj czymś powszednim. Co nią kieruje, chęć przeżycia czegoś nowego, zmiany swego dotychczasowego losu, czy pogoń za chwilą zapomnienia? Tak jakby odległość wyzwalała ukryte na co dzień potrzeby, ujawniała drugą, niekoniecznie tę prawdziwą twarz. Poetka modli się za nie: „Wybacz Boże/ Żonom alkoholików/.../Wybacz wdowom rozwódkom/ I kuchtom domowym/.../One powrócą do domów pewne/ Że już mają wszystko/ Do własnego/ Nieszczęścia” (Opium).  W sanatorium na ogół „każdy (za)biega/ O własną nadzieję:/  Na oddech bez inhalatora/ Na spacer bez laski/ Na sen bez tabletki/ Na krew bez cukru/ Na wiosnę w środku/ Jesieni” (Zabiegi). Terapia leczy ciało, nie odsuwa jednak świadomości, że czas nieubłaganie robi swoje. Nawet  towarzystwo morza nie potrafi uchronić przed smutkiem, samotnością, tęsknotą i poczuciem nieuchronności końca. Między innymi w wierszu Północ znajdujemy pełne rezygnacji wyznanie „Spaceruję brzegiem Bałtyku/ Na wschód/ Na zachód/ Na południe/ Północ czarna jak zaświaty/ I jak śmierć groźna/ / Każdym odpływem oddechu/ Bierze mnie w swoje/ Ramiona”, w Odpływach zaś żali się „Mewy śmieszki/  Wykrzykują nad głową/ Ptasie szanty/ A ja przełykam/ Słoną ślinę samotności/ I jak zraniona rybitwa/ Oddalam się/ Od stada od tłumu”. Samotność jest piętnem odciśniętym w duszy. Niewidocznym lecz trwałym. Nie pomoże zmiana otoczenia i obecność innych, nie ucieknie się bowiem przed sobą.  Nie zmienia to jednak faktu, że człowiek próbuje. Podróżuje, zakłada rodzinę, rodzi dzieci, wychowuje je, szuka przyjaciół, a mimo to pozostaje odrębnym, tajemniczym istnieniem – samotnym pyłkiem rzuconym w wir czasu i przestrzeni. A czas potrafi być bezlitosny. Jego niszczycielska moc przeraża. Dobrze przyjrzeć się więc temu, co oszczędził, zwiedzić zabytki, utrwalić je na obrazie. Skoro one przetrwały, może i nasze ślady zapiszą się w pyle ziemskiego istnienia? Na plenerze malarskim w Szydłowie zwanym czasem polskim Carcassone poetka dotyka przeszłości zaklętej w kamień „Jestem tu/ Gdzie wiatr historii/ Krąży po oknowyrwach/ Rycerskich komnat/ I czas się szczerbi skutecznie/ W attykach synagogi” (W cieniu stuleci), a „Szydłowskie jaskółki/ Przyklejone do muru/ Jak chasydzi do Ściany Płaczu” (Jaskółki) są wieczne jak oni. Tutaj wciąż „W czerwcowym żarze/ Kipi dzień na bruku” (Upał) i stara kobieta „Siedzi od wielu lat/ Na ławeczce pokoleń” (Szydłowska staruszka). Pobyt ten nasuwa jednak myśl, że „Jutro i ten mój spacer/ Będzie także historią” (Skarb). Przetrwa jedynie w jej pamięci, obrazach i wierszach. Być może również w sercach przyjaciół, z którymi zetknął ją los. Każdy coś wniósł w jej życie. Co prawda czas i zmiany które niesie oddalają, niemniej jednak poetka nie zapomina. Ubolewa, że „Od moich przyjaciół/ Dzieli mnie już od dawna/ Mały ekranik komputera” (Wirtualny czas) i prosi „Nie oddalaj się przyjacielu/ Bo będziesz mi błękitniał/ Siwiał i malał jak drzewo/ Na widnokręgu” (Do przyjaciół), poświęca im jednak wiele pięknych, płynących z serca strof, jakby były sposobem na zatrzymanie i ocalenie tego, co ich połączyło.  Powraca też do wspomnień miłości, tej niewdzięcznej ułudy, za którą każdy goni w nadziei, że właśnie jemu okaże swą łaskawość i nie zniknie z lada powodu. Niestety, to bardzo wybredna i kapryśna dama pozostająca na dodatek pod kuratelą losu, który zbyt często zamiast miodu przydziela trudną do przełknięcia pigułkę gorzkiego rozczarowania. Nagle wszystko nabiera innych barw, coś się zaczyna psuć, ukochany znika pozostawiając tęsknotę, żal i ból, bo oto zbliża się kolejne „ gorące lato/ - zimne lato bez ciebie/.../gorzkie owoce bez twoich ust” (Tęsknota). Najgorsza jest jednak świadomość, że nic się już nie da zrobić. Brak nadziei obezwładnia, doprowadza do sytuacji, w której już „Nic nie warto/ Gdy w naszych oczach/ Dwa osobne słońca/ Bez wspólnego cienia” (Dwa cienie), gdy pozostaje jedynie „samotność drzew/ W gąszczu samotności” (To drzewa). Samotność jest wszechobecna. Nie jest jednak siłą niszczącą lecz doskonale znanym,  oswojonym stanem jaźni towarzyszącym poetce jak łagodna, przewlekła choroba, z którą można żyć, choć od czasu do czasu doskwiera. Bywa, że zmienia się w rwący potok natchnienia o naturze kapryśnego indywidualisty, który słyszy swój szum jedynie w odosobnieniu. Zdarza się też, że przybiera postać rozłożystego, urodzajnego drzewa o kanarach tonących w niezmierzonych błękitach wyobraźni i  korzeniach czerpiących ciepło z głębi kłębiących się uczuć. Tylko takie drzewo jest bowiem w stanie zrodzić soczyste owoce piękna. A cóż może być piękniejszego niż słowo i obraz? Słowo przemawia kunsztem metafory, której Władzia jest mistrzynią, rytmem strof i zmieniających się nastrojów, obraz zaś zachwyca szaleństwem kształtów i kolorów. Najwidoczniej samo słowo nie wystarczy, musi być dopełnione, obleczone w tęczę. Obrazy są przepełnione barwami, niepokoją i krzyczą. Tak jak ten na okładce książki Po tej stronie błękitu. Bo cóż się może zdarzyć między ludźmi? Zapłoną? Czym jest świetlisty obłok między nimi? Owocem miłości czy gniewu? Cokolwiek się między nimi dzieje, płomienie nie łączą się ze sobą. Czyżby każdy z nas był osobną pochodnią na tle ciemnego błękitu nieba? Samotną gwiazdą spalającą się w chłodzie nocy własnego ja?  Po tej stronie błękitu tkwi samotność wyobraźni artysty. Próba jej przeniknięcia przynosi wiele wzruszeń i refleksji, pomaga bowiem dojrzeć ziarno piękna tam, gdzie na co dzień zbyt rzadko się zagląda. 

 

 

Wanda Nowik-Pala
Władysława Szproch, „Po tej stronie błękitu”. Poezja i malarstwo. Kielce 2011, s. 126