NA MOŚCIE WZRUSZEŃ
Tadeusz Kolańczyk jest doskonałym przykładem człowieka o wielu pasjach. Mieszka w Głogowie. Z zawodu jest zegarmistrzem pełniącym funkcję Starszego Cechu Rzemiosł Różnych, lecz także wspaniałym poetą, muzykiem, śpiewakiem, prezesem chóru „Beati Cantores”, organizatorem imprez kulturalnych i członkiem zarządu Głogowskiego Stowarzyszenia Literackiego.  Publikował w wielu czasopismach, almanachach i antologiach. Za swoją twórczość w 2002 roku otrzymał nagrodę specjalną im. Władysława Stanisława Reymonta, jest też laureatem wielu ogólnopolskich konkursów literackich – między innymi kilku edycji Głogowskich Konfrontacji Literackich, „O Laur Opina” w Ciechanowie, „Człowiek – Dobro – Piękno” w Siedlcach oraz podczas imprez literackich w Warszawie, Chojnicach i Kruszwicy.  Wydał dwa tomy poetyckie „Na Moście Dobrego i Złego” oraz „Pomiędzy przęsłami”, nic  dziwnego więc, że trzecia część tryptyku nosi tytuł „...a pod mostem jagody”. Jest to zabieg świadomy i celowy. Most jest bowiem czymś, co łączy a nie dzieli.

Obojętne czy chodzi o brzegi rzeki, dwoje bliskich sobie ludzi, stosunki międzynarodowe, współistnienie ze światem przyrody, czy o mosty słów. Zaplątani w zwoje cywilizacyjnych nowinek, zagubieni w tłumie, tracimy subtelność odczuwania. Nie mamy czasu przystanąć, przyjrzeć się pięknu stworzonemu przez Naturę, odnaleźć w sobie wrażliwości pozwalającej się nim zachwycić. A przecież każdy z nas był kiedyś dzieckiem zafascynowanym pracowitością mrówki, dźwigającym swój dom ślimakiem, urodą motyla czy niesionego jesiennym wiatrem liścia. Nielicznym udało się tę dziecięcą cechę zachować. Jednym z tych szczególnych wybrańców losu jest Tadeusz Kolańczyk. Kto czytał jego wiersze, wie o czym mówię.  Przejdźmy się więc po kolejnym moście wzruszeń poetyckich, jakie nam serwuje ten szczególny, wyczulony na piękno przyrody i urodę życia poeta, bard urokliwych zakątków Ziemi i uczuć kłębiących się na dnie ludzkich serc.  Dlaczego pisze? Najwidoczniej musi, bo jak wyznaje „Na obrzeżach myśli/ wysiadują nienapisane wiersze...”. Zjawiają się jedynie na chwilę i trzeba się spieszyć, by je zatrzymać. Czasem poezja jest „jak winobranie/ z kiściami słów dojrzałych”, bywa też jednak oczekiwaniem na „wiatr myśli”, zdolny poruszyć „uśpioną taflę wiersza”. Według autora tworzenie to „przypływy i odpływy”, które „drgają transcendentalnie”, co sugerowałoby zauroczenie aprioryczną teorią poznawania świata Immanuela Kanta. Czyżby to nasz umysł, niezależnie od doświadczenia, narzucał nam ustalone przez siebie kategorie i formy oglądu? Zdarza się, że działamy intuicyjnie, w jakimś stopniu być może również w czasie pisania wierszy, według mnie nie zaszkodzi jednak mieć na uwadze doświadczenia innych. Wiersze Tadeusza Kolańczyka powstają wszędzie, nawet w pociągu. Pisze o wszystkim. I bez względu na temat, potrafi to w sobie właściwy sposób przekazać. Język jego poezji cechuje bezpośredniość, a jednocześnie specyficzna elegancja, bogactwo metaforyki, kunszt porównań i wielka swoboda w tworzeniu neologizmów. Spotkamy się tu z „czasoświetlnym crescendo”, z „długoroczną zielenią wierzb”, zaskoczy nas hałas, który „znośnieje w ciszę”, „chętliwość mężczyzn” oraz czas, który „coraz jesienniejszy się staje w kolejnych naszych współmgnieniach...” a także mknące nocą auto zmienione w „wehikuł światłodźwięku”. Wyrażenia te znakomicie dookreślają opisywane sytuacje, wydają się czymś nieodzownym, wrośniętym w tkankę wiersza jak urokliwy pieprzyk w piękną, wyrazistą twarz.    Uderza też ciepły stosunek do świata, umiejętność obserwacji, odbierania wrażeń i przekładania ich na język poezji. Tę szczególną wrażliwość odnajdujemy w przepięknych opisach przyrody, w wierszach o sprawach tak trudnych jak samotność i odrzucenie, oraz w jego licznych erotykach.  W wierszach Tadeusza Kolańczyka przyroda jest wszechobecna. Najwyraźniej poeta ten od dzieciństwa pozostaje z nią w nierozerwalnej symbiozie. Spersonifikowane rośliny toczą ze sobą tajemnicze, słyszalne jedynie dla niego, rozmowy, a „przedpodróżne ptasie nuty/ gęsto obsiadają linie/ krajobrazu...”. Czasem „W ciszy nocy/ na głównej ulicy/ dźwięki przemykających aut/ mają kształt warkoczy/ spadających gwiazd”, jesienne świty „kasztanami roszą trawnik”, a tytułowy most  „jakby się radował / pod czapami śniegu...”. Nawet chwile zauroczeń płcią przeciwną kojarzą się mu ze zjawiskami przyrody. W wierszu „Po latach” wspomina: „kiedyś przyszłaś do mnie z deszczem/ który ledwo się zrodził/ na łuku słońca/ i zaraz zakwitł malowaną tęczą...”,  w innym zaś „miody słońca” wyrażały zgodę „na senną lepkość/ dziewczęcych ust”, bywało też, że ich włosy „wikłały z mgły/ kropelki pereł”.  Kobiety są w centrum jego uwagi. Nawet te potępiane za błędy, które popełnia się na ogół we dwoje. Od wieków bowiem „Kobieta w pełni/ rodzi w swojej głowie/ drewno progu domu.../ , „uchyla klamki”, lecz mężczyźni „nad ranem/ chyłkiem domykają przyjazną klamkę/ od zewnątrz”. Przyszli do niej, bo „jej kobiecość górowała/ nad oziębłością ich kobiet”, spragnieni nie potrafili się jej oprzeć, wiedzieli jednak, że potem powrócą do swoich rodzin. Zdrada kończy się dla nich na ogół bezkarnie. A ona, jak w wierszu „Do szaleństwa...” nie mogąc się pogodzić z opuszczeniem, potrafi przez pięćdziesiąt lat przychodzić na dworzec oczekując na powrót ukochanego: „zachowała wszystko/ wiosenny płaszczyk z sukna/ wyszczuplający uszyty z klosza/ cieliste pończochy botki/ dziewczęcą sylwetkę z torebką u boku/ punktualność...”. Czego nie potrafiła znieść – samotności, czy poczucia odrzucenia? Co ją doprowadziło do szaleństwa – tęsknota, zawiedzione nadzieje, czy urażona duma? Życie toczy się obok niej, ona bowiem zatrzymała się w momencie odjazdu pociągu z ukochanym. Poeta potrafi wiele, nawet, jak w wierszu „Schizo (II)”, wcielić się w człowieka chorego na rozdwojenie jaźni. Być może miał do czynienia z tego rodzaju nieszczęściem, rozumie więc sytuację, gdy: „ człowiek w mojej głowie boi się o moje życie/ ostrzega i zapewnia że jest w stanie mnie obronić/ nosi nawet przy sobie śrubokręt...”. Na pewno widział niejedno; zna  procedury wypisu ze szpitala, rispolept stosowany w leczeniu schizofrenii, niebieską salę bez klamek i żółte papiery piętnujące chorych.  Dlaczego ci ludzie są tak naznaczeni? Większość z nich jest przecież w stanie w miarę normalnie funkcjonować zarówno w rodzinie jak i w społeczeństwie. Człowiek został tak skonstruowany, że do pełnego szczęścia potrzebna mu jest  przysłowiowa druga połówka jabłka. Niektórzy znajdują ją bez trudu i pozostają pod jej urokiem do końca, inni trawią życie na bezowocnych poszukiwaniach lub jak w wierszu „Tak bywa” po latach z goryczą stwierdzają, że „puzzle tylko w kartonie mieszkania/ i żadne z dwojga ich nie składa/ do siebie”. Zaskoczeni, rozżaleni próbują przetrwać, czasem ze względu na dobro rodziny lub z przyzwyczajenia, coraz częściej jednak się rozstają. Taki stan zawieszenia jest bowiem trudny, natura nie daje spokoju, stąd ciągła pogoń za chwilą spełnienia, nawet jeśli miałaby być kolejnym  rozczarowaniem. Wszak wszystko się kiedyś kończy. Co pozostaje? Powracające wspomnienia chwili, gdy na szklance „..ślad twych ust błyszczykiem/ osiadł jak niskopienny obłok/ mgły nad wodą...” lub pożegnanie, po którym w pamięci zapisał się jedynie „wiew sukienki/ i światełka pięt/ czerwonych pantofelków/ w otchłani peronu...” Przemawia do nas miły, serdeczny, złakniony wzajemności człowiek. Zdziwiony tym, że bycie razem nie jest wieczną sielanką, że uczucie pulsuje, przygasa, by znów wybuchnąć płomieniem. Jakby nie był w stanie zaakceptować tego, że miłość jest pojęciem polifonicznym, w jej skład wchodzi bowiem oczarowanie, oczekiwanie, tęsknota, niepewność, zazdrość, pożądanie, czułość, radość, przywiązanie, przyjaźń lecz także strach, poczucie winy, gorycz zawodu lub niespełnienia, ból i łzy.  O gorszych jej odcieniach nikt jednak nie myśli, wszyscy pragną nieustannego szczęścia. A przecież już Heraklit zauważył, że nic nie stoi w miejscu. Miłość jest rzeką, w którą każdy ochoczo wskakuje, tylko później nie wszyscy potrafią się w niej odnaleźć. Nic dziwnego więc, że uczucie to fascynuje kolejne pokolenia pisarzy. I co ciekawe, każdy patrzy na nią inaczej. Lew Nikołajewicz Tołstoj twierdzi, że „Miłość daje, ale niczego nie żąda”, a rozczarowany Antoni Czechow głosi: „Miłość daje znacznie mniej, niż się oczekiwało”. Szekspir posądza ją o daltonizm, Żmichowska nazywa próbą rzetelnej wartości człowieka, Proust ogłasza z kolei, że jest to „przestrzeń i czas udostępnione sercu”. Tadeusz Kolańczyk zaś snując romantyczną baśń : „Ja Syriusz/ dotykam cię moja planeto/ opuszkami palców/ co w nocy widzą...” kolekcjonuje chwile szczęścia, opiekuje się rodziną, śpiewa w chórze, pisze wiersze i pracuje.      Zawód zegarmistrza wymaga precyzji i skupienia. Jest samotnym obcowaniem z czasem uwięzionym wewnątrz zepsutego mechanizmu, próbą jego uwolnienia i radością z udanego zabiegu, bo on tę pracę autentycznie kocha, czemu dał wyraz w wierszu „Taka miłość (II)”: „Życie/ już drugą półkulę zaczęło przemierzać/ a zegary/ ciągle kładą mi się błagalnie/ na stół operacyjny...”  A po pracy dobrze jest wybrać się nad Odrę, gdzie „różowe ramiona mostu” obejmują rzekę, a jej tafla „jak spokojny łan żyta/ płynie gładkim nurtem”, wsłuchać się w szmer wody, chłonąć przestrzeń i czekać, co mu ta chwila obcowania z tym szczególnym miejscem ofiaruje. To, co przynosi bywa niespodzianką, jak widok bezdomnych koczujących zimą pod mostem. Chwila rozmowy z nimi ...i zjawia się pomysł na kolejny wiersz.  Skąd się wziął tytuł „...a pod mostem jagody”, wie jednak tylko ten, kto przeczytał książkę. Kończąc ten urokliwy spacer tropami myśli, wspomnień i przeżyć autora rozpoczynam oczekiwanie na następne mosty jego poetyckich wzruszeń.

 

 

Wanda Nowik-Pala